Sympatycy kina dzielą się na dwa rodzaje odbiorców. Pierwsi chodzą do kina, oczekując spektakularnych efektów, widowiskowych scen oraz efektownych wybuchów, których blask oślepia na długo po zakończeniu seansu. Drudzy traktują kino jako młodszą siostrę teatru, oczekując egzystencjalnych rozważań, pytań, które skłaniają do przemyśleń oraz emocjonalnych przeżyć. Jest jeszcze trzecia grupa chodząca do kina jedynie dla rozrywki i zabicia czasu, ale tej motywacji nie będziemy dziś rozważać.
Polecamy: WEEKEND Z PRZEKULTURĄ – CZYLI NA CO DO KINA?
Zdecydowanie należę do tej drugiej grupy, toteż kino science-fiction plasuje się najniżej w mojej hierarchii gatunków filmowych wartych uwagi, powiedzmy gdzieś na równi z horrorem. Dlatego podejście do najnowszego filmu Daniela Espinosa – „LIVE” wiązało się z dużym ryzykiem czy będę w stanie zachować obiektywizm w stosunku do tego „dzieła”. Jednak z racji aspiracji do miana profesjonalnego „Laika”należało podjąć to wyzwanie.
Ostrzegam! Jeśli należysz do pierwszej grupy odbiorców kina, nie czytaj tej recenzji dalej! „LIVE” to kolejny przykład głupkowatej powtórki klasyków swojego gatunku, z jednoczesnym brakiem szacunku dla swoich inspiracji.
Filmy o odnalezieniu obcego życia w kosmosie dzielą się na dwie kategorie, są albo żenująco złe , albo żenująco-głupie i złe. W tej klasyfikacji „LIVE” jest gdzieś pomiędzy. Film bezpardonowo czerpie garściami ze wszystkich klasyków o podobnej tematyce. Na pierwszy rzut oka idzie „OBCY” Ridleya Scotta i to we wszystkich swoich odsłonach, bezczelnie wymieszany z „Prometeuszem” i „Grawitacją”, w otoczeniu galaktyki żywcem ściągniętej z „2001: Odysei kosmicznej”.
Polecamy: „SZATAN KAZAŁ TAŃCZYĆ”: NOWY FILM KASI ROSŁANIEC Z BERUS, STENKĄ I SIMLATEM!
Produkcja ta nie ma w sobie nic odkrywczego, łącznie z samą postacią Marsjanina, który ku powszechnej radości świata i uroczystym nadaniu imienia „Calvin”, nagle „zupełnie niespodziewanie” okazuje się, że trochę został „wkurzony” przez grupę totalnie zaskoczonych naukowców. Zupełnie również przypadkowo okazuje się, że jest znacznie bardziej inteligentny niż przypuszczano oraz co również było niespodziewane, jest wyjątkowo odporny na próby uśmiercenia. I to mimo że naukowcy sami powołali go do życia. Jak to też zwykle bywa okazuje się że sposób na pokonanie intruza jest najprostszy z możliwych…
„LIVE” nie szanuje swojego odbiorcy cały czas traktując go jako ćwierćinteligenta, który ma tępo i schematycznie reagować na wszelkie próby wywołania dreszczy na jego ciele. Dlatego też wszystkie straszydła, których jesteśmy świadkami są wzmocnione budującą napięcie muzyką, oraz gwałtownymi kadrami kamery, i to w najbardziej nieprawdopodobnych momentach. Jednym słowem wszystko to, co znamy z podobnych produkcji tego gatunku.
Filmu nie broni nawet obsada składająca się z całkiem niezłych i popularnych aktorów. Wśród nieudolnych członków ekipy astronautów zdecydowanie najlepiej wypada Ryan Reynolds, być może dlatego iż gra dokładnie taką samą postać jaką przystało mu odtwarzać w większości filmów których uczestniczył. Przekonujący jest również Jake Gyllenhaal, pewnie dlatego, iż jest to kolejna produkcja w której wciela się w postać neurotycznego i mierzącego się z problemami egzystencjalnymi kapitana, czyli również nic nowego w jego portfolio. Na wyróżnienie zasługuje również Rebecca Ferguson jako profesjonalna specjalista ds. kwarantanny. Niestety wszystkie wspomniane jak i pozostałe postacie nie wnoszą do filmu nic odkrywczego. Scenarzyści próbowali sprawić aby widz był w stanie polubić bohaterów, licząc, że przez to będzie trudniej pogodzić się z ich stratą. Niestety wszystkie te historie są mdłe bardziej niż macki towarzysza z kosmosu. W efekcie przechodzą bez echa, a przy kolejnej scenie już nie pamiętamy o ich problemach.
Na obronę filmu, zasługuje tylko montaż oraz (choć zaczerpnięta z „Galaktyki”) bardzo dobra scenografia cechująca się dbałością o szczegóły. Daniel Espinosa stworzył znacznie nowocześniejszy statek niż jego kolega po fachu Ridley Scot, którego statki nadal powstały w czasach „zimnej wojny”.
Podsumowując: „Live” to kolejny nieudany film o próbach znalezienia potwierdzenia na obecność obcej cywilizacji w kosmosie. Jego słabość ma o tyle większy wymiar, iż opiera się na równie nieudanych produkcjach stworzonych wcześniej. To bezczelna kpina z odbiorcy spychająca go w obszar tępego widza, dla którego komputerowy stwór z wielką paszcza i oślizgłymi mackami, wyskakujący z różnych zakamarków ma być przerażającym przeżyciem, za który dodatkowo musi sporo zapłacić.
Zastanawiam się ile musi powstać jeszcze tego typu beznadziejnych filmów, aby Hollywood dało sobie spokój z obecnością Marsjan na dużym ekranie. Być może to moja niechęć do kina science-fiction nie daje mi polubić tego typu „dzieł”, a być może jestem tylko szarym laikiem …który nie zna się na prawdziwym kinie…
Zobacz też: RECENZJA: „GOLD”, CZYLI NIE WSZYSTKO ZŁOTO CO SIĘ ŚWIECI.
Dystrybucja: United International Pictures
Fot. Informacja prasowa; Autor – Paweł Nowak / Okiem Laika.
Bądź na bieżąco z filmem – polub nas na facebook’u!