Leprous, Between the Buried and Me oraz Devin Townsend Project wystąpili 19.02.2017 w warszawskiej Stodole w ramach trasy koncertowej promującej album „Transcendence”.
Przed koncertem miałem spore obawy co do wydarzenia. Poprzedni występ Devina w klubie Stodoła nie należał do oszołamiających, głównie za sprawą nagłośnienia. Warunki akustyczne sprawiają, że tylko połowę koncertów na których byłem w tym klubie mogę uznać za udane. Do porażek nagłośnieniowych mogę zaliczyć właśnie koncert kanadyjskiego muzyka sprzed dwóch lat. Całe szczęście, tym razem ekipa techniczna stanęła na wysokości zadania i zapewniła prawie idealne nagłośnienie, co w przypadku takich koncertów jest niezwykle trudne z powodu dużej ilości przestrzeni w muzyce.
Polecamy: NOWY UTWÓR V BLOOD AND THUNDER – CO NA TO FANI MASTODON?
Leprous, czyli progresywna awangarda z półwyspu skandynawskiego.
Pierwszym zespołem supportującym był Leprous. Grupa pochodzi z Norwegii i dała już nam o sobie znać w postaci świetnych płyt i koncertów. Niezwykle utalentowani i młodzi muzycy zaprezentowali nam głównie nową twórczość. W kompozycjach słychać było lekkie odejście od szybkich utworów i skupienie się na aspekcie rytmicznym. Nie oznacza to jednak, że całe numery były utrzymane w umiarkowanym tempie. Częste przyspieszenia i uspokojenia przy jednoczesnym eksponowaniu ciekawych harmonii wyróżniają Leprous od pozostałych zespołów prog-metalowych. Grupa dała energiczne show, a główną rolę w kompozycjach odgrywała linia wokalu, za którą odpowiedzialny był Einar Solberg. Melodyczność oraz fantastyczna technika jego śpiewu w ciekawy sposób kontrastowały ze skomplikowanymi partiami gitarowymi i rytmiką utworów. Norwegowie nie grali długo, jednak ich występ był spójny i obfitował zarówno w ostre jak i delikatne fragmenty, dając finalnie spójną całość.
Between the Buried and Me i zabawy formą muzyczną.
Amerykańska grupa od wielu lat jest znana z niestandardowego podejścia do muzyki progresywnej. Przyznam się, że jeszcze nigdy nie byłem na ich koncercie, więc z niecierpliwością czekałem na zapoznanie się z ich twórczości na koncercie. Between the Buried and Me (BtBaM) prezentuje całkowicie inne podejście do muzyki niż Leprous. Obu zespołom przykleja się łatkę „metal progresywny”, lecz amerykańska grupa ma bardziej techniczne i zróżnicowane stylistycznie podejście do kompozycji. „Pierwsze skrzypce” grała gitara prowadząca, która była odpowiedzialna za solówki i pokręconą melodykę. Sekcja rytmiczna nie miała jednak łatwego zadania, bo skomplikowane tematy muzyczne były urozmaicone częstymi zmianami tempa. Wszystko dopełniał wokal Tommy’ego Rogersa, który naprzemiennie wykonywał swoje partie śpiewane z bestialskim growlem. Odezwały się jednak warunki akustyczne klubu i wokal często ginął, przykryty warstwą gitar i basu. Chwilowe niedogodności nie przeszkadzały jednak w odbiorze treści. BtBaM pokazali to, czego od nich oczekiwałem – szeroki wachlarz umiejętności, spokojne motywy, które za chwilę były zastępowane ostrymi riffami gitarowy i potężnym krzykiem wokalisty. Pokuszę się o kolokwializm – Between the Buried and Me zaserwowali nam soczystą miazgę.
Devin Townsend Project, czyli show totalne.
Devin Townsend Project jest formacją stworzoną przez, jak można się domyśleć, Devina Townsenda. Kanadyjczyk rozpoczął swoja karierą już w wieku 19 lat, gdy został zaproszony przez Steve’a Vaia do gościnnego udziału na płycie „Sex & Religion„. Przez wiele kolejnych lat, muzyk grał metalowej formacji Strapping Young Lad (SYL). Jeszcze przed zakończeniem działalności SYL, Devin tworzył albumy sygnowane jego imieniem i nazwiskiem(Devin Towsnend, The Devin Townsend Band). Twórczość odbiegała nieco stylistycznie od SYL. Zawierała łagodniejsze riffy, komponowane utwory były wolniejsze i zawierały więcej przestrzeni. Cały dorobek artystyczny muzyka jest okraszony niezliczonymi elementami humorystycznymi, co jest skutkiem jego dystansu do otaczającego świata oraz swojej twórczości.
Podczas sprawdzenia mikrofonów, z głośników wydobywała się zróżnicowana muzyka, od hip hopu po ostre brzmienia metalowe. Zastanawiający był brak wizualizacji i pokazu slajdów, które dotychczas miały miejsce przed każdym występie Devina w naszym kraju. Przy pełnej już sali, na scenę przy gromkim aplauzie wkroczył DTP.
Koncert rozpoczął się utworami z ostatnio wydanych albumów. Słychać było wyraźnie, że ciągu dwóch pierwszych utworów wokalista nie był dostatecznie rozgrzany, przez co miałem ogromny problem z rozpoznaniem utworu „Rejoice”. Niezbyt udany początek został przyćmiony przez resztę koncertu. Fantastyczny kontakt z publiką, spontaniczne akcje widowni (m.in kartka z napisem „wymienię męża za Twoją kostkę do gitary”) w połączeniu z monumentalnym brzmieniem zrobiły wrażenie na wszystkich. Setlista została dobrze skonstruowana, chodź w moim odczuciu zabrakło takich hitów jak „Vampira„, „Juular” czy „Lucky Animals„. Mogliśmy usłyszeć zarówno starsze numery, takie jak „Supercrush!” czy idealne na koncerty Kingdom. Nie zabrakło również nowych kompozycji. „March of the Poozers” z marszowym rytmem, „Planet of the Apes„, oraz „Higher” z najnowszego albumu wręcz zmiażdżyły publikę. Moment który według mnie był punktem kulminacyjnym wieczoru, to akustyczne wykonanie popowego „Ih-Ah!”. Numer był zagrany tylko na gitarze akustycznej, a Devina w śpiewaniu wspomagała głośno cała publika.
Devin Townsend dał show jakiego od niego oczekiwaliśmy. Potężne brzmienie, skomplikowane utwory, popisy wokalne i kontakt z publicznością – wszystkie elementy sprawiły, że ten niedzielny wieczór będzie przeze mnie długo pamiętany.
Zobacz również: „LOVE” – NOWA PIOSENKA LANY DEL REY. TO ZAPOWIEDŹ NOWEGO ALBUMU?!
fot. Informacja prasowa