Chyba nikt nie ma wątpliwości że standardy kina 3D do dnia dzisiejszego wyznaczał „AVATAR” w reżyserii Jamesa Camerona. Reżyser zadbał o to, aby na długo pozostał w pamięci fanów tego gatunku kina i nie utracił zasłużonego miejsca na podium.. Jednak w 2016 rok świat obiegła informacja, że już wkrótce twórca takich hitów jak „Leon Zawodowiec” czy „Piąty element”- Luc Besson, może zagrozić pozycji wspomnianego lidera.
Luc Besson podjął się realizacji dość modnego w ostatnim czasie gatunku filmowego, czyli realizacji filmu na podstawie klasycznego komiksu. Zapowiadał tym samym, że jego film będzie wyznaczał nową erę w dziedzinie kina 3D, z efektami które, dotychczas jeszcze nie miały miejsca na ekranie. A zatem pomimo mojej znanej niechęci do kina sci-fction z ogromnymi oczekiwanymi zasiadłem przed gigantycznym ekranem IMAX-a w oczekiwaniu na film „Valerian i miasto tysiąca planet”
POLECAMY: „DUNKIERKA” CZYLI DOKUMENTALNE PODEJŚCIE DO FABULARNEGO KINA.
Inspiracje „Avatarem” widać na kilometr, niestety z dużą szkodą dla filmu, bo wbrew powszechnym zapowiedziom reżyser miał znacznie mniejszy budżet niż twórca „TITANICA”. Pomimo to film został wzbogacony o kilka elektów na których warto zawiesić oko. Oglądając film możemy się zachwycać dynamiczną podróżą po Wszechświecie oraz malowniczymi obrazami kosmicznych miast. Całość jest również wzbogacona o całkiem efektowną ścieżkę dźwiękowa, która dobrze współgra z nowoczesnym wymiarem filmu.
Niestety właściwie na tym zalety filmu się kończą, bo wszystko co jest dalej, to infantylna rozrywka z ograniczeniem do 14 roku życia.
Zacznijmy od aktorstwa, a raczej jego braku. Ani niedoszły żigolak Valerian w postaci Dane DeHaan, ani tym bardziej młodziutka Cara Delevingne, jako niezdobyta Sierżant Laureline, nie podołali kreacji swoich postaci, to coś w rodzaju współczesnej „Bonnie i Clyde” tylko z dużo gorszym warsztatem aktorskim. Obie postaci są bardziej irytujące niż, wypowiedzi niektórych polskich polityków, a sekwencje dialogów umieszczone w scenariuszu przyprawiają o zawrót głowy. Całości masakry dopełnia pojawienie się na ekranie wyjątkowo odchudzonej „Rihanny”, jako niejaki „Bublle” glutowaty stwór o wyjątkowo czułym sercu, mający duży problem z tożsamością płciową.
Skoro wspomniano o scenariuszu nie sposób nie poruszyć tej kwestii bo głupota tekstów, aż do teraz brzęczy mi w głowie. W filmie zastosowano najbardziej znienawidzony przeze mnie model filmów przygodowych czyli momenty dramatyczne przeplatane prostackimi żartami oraz czarnym humorem, który jeszcze bardziej pogrąża produkcję, zaś bawić może tylko nastolatków.
To jednak nie koniec urozmaiceń, w tło humorystycznych momentów w tą „zupę gatunkową” wpleciono jeszcze ckliwą historię miłosną o zdobyciu uczuć ukochanej, która z uporem odmawia wołaniu swojego serca… jednym słowem żenada wylewa się z każdej strony, a każda kolejna scena sprawia, że czekamy tylko kiedy film się zakończy.
Kolejny problem to fabuła, nic tu nie tworzy zwięzłej całości. Po godzinie od rozpoczęcia filmu odbiorca nadal się zastanawia, czy kluczowy wątek już się rozpoczął, po półtorej zastanawia się czy powstaną kolejne części w których fabuła w końcu się rozwinie, a film jest tylko wstępem do kontynuacji prototypowego serialu.
Podsumowując: „Valerian i miasto tysiąca planet” to po prostu bardzo kiepski film. Nie ma w sobie, ani charyzmy „Avatara”, ani za grosz efektów „Gwiezdnych Wojen”, nie dorównuje nawet groteskowym „Strażnikom galaktyki”, ani widowiskom zdjęciom obecnych w „Jupiterze: Intronizacji”.
Jeśli jeszcze nie widzieliście tego filmu, to tym razem warto poczekać na premierę w TV, lub zabrać młodsze rodzeństwo na wyjątkowo długą i nudną bajkę… ale w sumie… jestem tylko filmowym laikiem, więc może po prostu nie znam się na prawdziwym kinie…
ZOBACZ RÓWNIEŻ: RECENZJA: „VOLTA” CZYLI TRZEBA WIEDZIEĆ KIEDY ZE SCENY ZEJŚĆ… NIEPOKONANYM!
Dystrybutor – Kino Świat.
Fot. Informacja prasowa; Autor – Paweł Nowak / Okiem Laika.